Cormac McCarthy w swojej nowej powieści podejmuje temat tak wielki, jak to tylko możliwe: koniec cywilizowanego świata, umieranie życia na planecie i spektakl tego wszystkiego. Napisał wizualnie oszałamiający obraz tego, jak to wszystko wygląda na końcu dla dwóch pielgrzymów na drodze do nikąd. Kolor na świecie – poza ogniem i krwią – istnieje głównie w pamięci lub śnie. Ogień i burze ogniste strawiły lasy i miasta, a od opadów popiołu i sadzy wszystko jest szare, woda w rzece czarna. Hortensje i dzikie orchidee stoją w lesie, wyrzeźbione przez ogień w „popielate podobizny” samych siebie, czekając, aż wiatr rozniesie je w pył. Intensywne ciepło stopiło i wywróciło budynki w mieście, a szyby okienne wiszą zamarznięte na ścianach. Na autostradzie „długie linie zwęglonych i rdzewiejących samochodów” „siedzą w sztywnym szarym szlamie roztopionej gumy”. … Spalone zwłoki skurczyły się do rozmiarów dziecka i opierają się na nagich sprężynach siedzeń. Dziesięć tysięcy snów zaklęte w ich spieczonych sercach.”
McCarthy powiedział, że śmierć jest głównym problemem świata i że pisarze, którzy się nią nie zajmują, są niepoważni. W tej powieści śmierć osiąga bardzo bliską totalność. Zginęły miliardy ludzi, wymarło całe życie zwierzęce i roślinne, ptaki w powietrzu i ryby w morzu: „Na linii przypływu utkana mata chwastów i żebra ryb w milionach sztuk ciągną się wzdłuż brzegu jak okiem sięgnąć jak izoklina śmierci.” Pożary lasów wciąż są zapalane (przez pioruny? inne pożary?) po tym, co wydaje się być dekadą od tego wczesnego poranka – 1:17, bez podania dnia, miesiąca czy roku – kiedy niebo otworzyło się „długim snopem światła, a następnie serią niskich wstrząsów.” Ci, którzy przeżyli (nieliczni) barbarzyńskie wojny, które nastąpiły po tym wydarzeniu, noszą maski chroniące przed wieczną chmurą sadzy w powietrzu. Krwiożercze kulty pożerają się nawzajem. Kanibalizm stał się głównym przedsięwzięciem po tym, jak skończyło się jedzenie. Obłąkańcze śpiewy stały się muzyką nowego wieku.
Mężczyzna w wieku około 40 lat i jego syn, około 10 lat, obaj bezimienni, idą opustoszałą drogą. Może to jesień, ale sadza zasłoniła słońce, chyba wszędzie na kuli ziemskiej, i pada śnieg, jest bardzo zimno, i coraz zimniej. Mężczyzna i chłopiec nie mogą przetrwać kolejnej zimy i zmierzają w kierunku wybrzeża Zatoki Perskiej po ciepło, w drodze na przełęcz – nienazwaną, ale prawdopodobnie Lookout Mountain na granicy Tennessee i Georgii. To właśnie głosem ojca McCarthy przedstawia swoją wizję czasów ostatecznych. Syn, urodzony już po otwarciu nieba, nie pamięta świata, który był. Ojciec udzielał mu lekcji na ten temat, ale potem przestał: „Nie mógł rozpalić w sercu dziecka tego, co było popiołem w jego własnym”. Matka chłopca popełniła samobójstwo, zamiast stawić czoła głodowi, gwałtom i kanibalizacji siebie i rodziny, a ona szydzi z męża, że idzie dalej. Ale on jest człowiekiem z misją. Kiedy strzela do bandyty, który próbuje zamordować chłopca (ich pierwszy od roku kontakt słowny z innym człowiekiem), mówi synowi: „Moim zadaniem jest opiekować się tobą. Zostałem do tego wyznaczony przez Boga. Zabiję każdego, kto cię dotknie”. A kiedy zmywa mózg bandyty z włosów syna, rozmyśla: „Wszystko to jak jakieś starożytne namaszczenie. Niech tak będzie. Przywołaj formy. Tam, gdzie nie masz nic innego, buduj ceremonie z powietrza i oddychaj nimi”. Głaszcze chłopca po głowie i myśli: „Złoty kielich, dobry, by pomieścić boga”.
McCarthy nie mówi, jak i kiedy Bóg wszedł w istotę tego człowieka i jego syna, nie mówi też, jak i dlaczego zostali wybrani, by przetrwać razem przez 10 lat, by być jednymi z ostatnich żywych istot na drodze. Mężczyzna wierzy, że świat jest skończony, a on i chłopiec są „dwoma upolowanymi zwierzętami, które drżą jak lisy w osłonie”. Pożyczony czas, pożyczony świat i pożyczone oczy, którymi można go żałować”. Ale mężczyzna jest gorliwym fanatykiem, popycha siebie i chłopca na skraj śmierci, by osiągnąć nieokreślony cel, trwając ponad wolą w instynktownym, pierwotnym i zdumiewającym dla niego samego popędzie. Ale ta opowieść jest tak samo biblijna, jak i ostateczna, a mężczyzna sugeruje, że koniec nastąpił dzięki bożemu fanatyzmowi. Świat pogrążony jest w nuklearnej zimie, choć to wyrażenie nigdy nie pada. Jedyną aluzją do naszej dawno przepowiedzianej świętej wojny z towarzyszącymi jej atomówkami jest moment, w którym mężczyzna myśli: „Na tej drodze nie ma ludzi mówiących o Bogu. Oni odeszli, a ja zostałem, a oni zabrali ze sobą świat”.