Bycie w ciąży w wieku 37 lat wiąże się z własnym bagażem czynników stresogennych, w tym z byciem okrzykniętą „geriatryczną matką” à la Bridget Jones. Ale bycie w ciąży w wieku 37 lat z endometriozą podnosi czynnik zmartwień do wysokości wieżowca. Powinnam martwić się o to, jaki motyw przewodni chcę stworzyć w pokoju dziecinnym mojego dziecka lub który szampon dla dzieci jest najbezpieczniejszy w użyciu, ale zamiast tego jestem na karuzeli wizyt lekarskich i strachu, który pozostawił mnie w Googlach do późnych godzin porannych.
Zanim mogłam w ogóle rozważyć próbę bezpiecznego poczęcia dziecka, musiałam przejść niezliczone bolesne badania i liczne operacje, aby usunąć włókniaka macicy wielkości sześciomiesięcznego płodu oraz torbiel czekoladową, która zadławiła mój lewy jajnik, który mój lekarz usunął. Cudem urodziłam mojego pierwszego syna w 2014 roku w wieku 34 lat. Dostałam mniej niż 13 procent szans na poczęcie dziecka, a IVF nigdy nie było dla mnie opcją, ponieważ leki, które musiałabym przyjmować, sprawiłyby, że moja endometrioza rozprzestrzeniłaby się jak ogień.
Ale po wielu specjalistycznych zabiegach i modlitwach, pokonałam przeciwności i urodziłam zdrowe, ważące 8 funtów i 9 gramów maleństwo.
Trzy lata później, byłam przeszczęśliwa, że znów mogę zajść w ciążę, ale tym razem bardziej martwiłam się o komplikacje z powodu mojego wieku i bardziej zaawansowanego przypadku endometriozy. Za każdym razem, gdy sikałam, byłam przerażona, że zobaczę krew. 15 grudnia spełnił się mój najgorszy koszmar. Ubrałam mojego syna, aby zrobił sobie zdjęcia z Mikołajem w naszym lokalnym centrum handlowym. Postanowiłam skorzystać z łazienki jeszcze raz przed wyjściem, a kiedy sięgnęłam ręką w dół, żeby się wytrzeć, po mojej ręce spłynął deszcz meteorytów z jasnoczerwoną krwią i dużymi skrzepami. Natychmiast zalałam się łzami i poczułam się całkowicie sparaliżowana. Byłam wtedy w ósmym tygodniu ciąży i nadal znajdowałam się w strefie zagrożenia poronieniem. Niedawno przypomniałam sobie, że czytałam artykuł, który mówił, że kobiety z endometriozą są o 76% bardziej narażone na poronienie niż kobiety bez tego schorzenia. Znając te fakty, czułam, że nadzieja dosłownie spływa do toalety.
Delikatnie umieściłam największy skrzep, który był mniej więcej wielkości 5-uncjowego steku, na chusteczce w pobliżu mojego zlewu i zastanawiałam się: „Czy to moje dziecko?”. To było najgorsze uczucie, jakie kiedykolwiek czułam. Byłam bezradna – zamarzłam na sedesie przekonana, że mój cud właśnie zniknął. Moje palce skurczyły się, gdy próbowałam dodzwonić się do mojego męża, który był jeszcze w pracy, i do mojej cioci Maryann, którą zamierzałam odebrać w drodze do centrum handlowego. Ledwo mogłam mówić. „Myślę, że mam poronienie”, zawodziłam do telefonu.
Moja ciotka powiedziała mi, żebym się nie ruszała i że jest w drodze. Moja babcia przyszła popilnować mojego 3-letniego syna, a Maryann odebrała mnie i zawiozła na ostry dyżur. Kiedy weszłam do środka, z krwią lejącą się między nogami, starałam się każdą komórką mojego ciała nie pozwolić, aby krew się wylała. Pielęgniarz natychmiast załatwił mi wózek inwalidzki, gdy tylko zorientował się w jakim jestem stanie.
Szybko zabrano mnie na łóżko, podano mi kroplówkę i zapewniono, że lekarz przyjdzie mnie sprawdzić. Kiedy tam leżałam, szlochałam myśląc o wszystkich ubraniach ciążowych, które właśnie zamówiłam w Old Navy i jak nie chciałam nawet otwierać paczek, jeśli faktycznie poroniłam. Moje serce pozostało optymistyczne, podczas gdy mój umysł zabrał mnie w mroczne miejsce, gdzie zastanawiałam się, czy powinnam zacząć planować pogrzeb mojego dziecka. Nie wiedziałam jeszcze nawet, czy to będzie dziewczynka czy chłopiec, ale to dziecko już miało moje serce. Gdyby zaszła taka potrzeba, w tamtej chwili zamieniłabym swoje życie na inne. Płakałam, przeklinałam i modliłam się cicho w mojej głowie, czekając na odpowiedzi.
Po około 40 minutach, które wydawały się wiecznością, zostałam wciągnięta do sali sonograficznej, gdzie technik od sonogramów był stoicki i trudniejszy do odczytania niż książka do kalkulacji. „Co się dzieje?” błagałam.
„Czy moje dziecko jeszcze żyje? Czy może pani zobaczyć moje dziecko?”
Napierała mnie, żebym się uspokoiła i powiedziała mi, że nie wolno jej nic powiedzieć, dopóki nie przyjdzie lekarz. „Proszę, błagam cię, żebyś mi coś powiedziała. Czuję się załamana. Czy moje dziecko żyje?”
A potem pokazała mi jego piękne małe ciało z rękami i nogami w trybie walki. Dziecko poważnie wyglądało jak pozujący w postawie Fighting Irish leprechaun z Notre Dame. Ogarnął mnie ocean ulgi. Byłem zbyt wdzięczny, by mówić. Po prostu wydałem z siebie wielki krzyk wdzięczności.
Gdy lekarz z ostrego dyżuru spotkał się ze mną i zbadał mnie, stwierdził, że to prawdopodobnie krwiak. Jego prognoza była bardzo rzeczowa. „Albo będzie dobrze, albo nie”, powiedział. „Pozostańmy pozytywni i miejmy nadzieję na najlepsze.”
Wręczono mi wtedy plik papierów z terminologią „Zagrożona aborcja”. Moja ciąża była teraz jak wiszący skarb, prawie poza zasięgiem i balansujący na krawędzi klifu. Ciężko było zachować spokój i wyluzować się, ale w kolejnych tygodniach nie miałam innego wyboru, jak tylko to zrobić. Zostałam umieszczona na odpoczynku miednicy i musiałam powstrzymać się od ćwiczeń, seksu i innych czynności, które normalnie wykonywałam.
Jestem teraz w piątym miesiącu ciąży z moim małym chłopcem, któremu z miłością nadałam przydomek „The Fighting Irish”, ponieważ jest wojownikiem tak jak ja. Nadal jestem w grupie wysokiego ryzyka i rutynowo odwiedzam perinatologa, oprócz ciągłych wizyt u mojego ginekologa-położnika. Endometrioza spowodowała, że moja ciąża była jazdą na rollercoasterze, w tym powodując fałszywe wyniki pozytywne na testach i powodując więcej bólu niż gdybym nie miała tej choroby. Zostałam również ostrzeżona: krwawienie przedporodowe jest częstsze u kobiet z endometriozą. Ale ja i moje dziecko przetrwaliśmy, i choć jeszcze nie wyszłam z lasu, nie brak mi też nadziei i siły.