Dla każdego z nas, jest coś, jakiś obszar w naszym życiu, który głęboko nas dotyka.
To coś, do czego przywiązujemy większość naszej wartości własnej, ta jedna rzecz, która ma wystarczającą moc, aby wysłać nas do chmury dziewiątej i roztrzaskać nas na miliony kawałków.
Dla mnie, był to związek osobisty.
Byłem podekscytowany wieloma rzeczami, takimi jak moje osiągnięcia zawodowe i postępy w pisaniu, ale żadna z nich nie była w stanie wstrząsnąć mną tak energicznie, jak wynik relacji romantycznych.
Z jakiegoś głęboko zakorzenionego powodu, moje podstawowe poczucie własnej wartości było związane bezpośrednio z tym obszarem, co prowadziło mnie do silnego inwestowania mojej energii w nowo poznanych ludzi. W konsekwencji, mój świat był praktycznie wywrócony do góry nogami za każdym razem, gdy sprawy nie szły tak, jakbym chciała.
Objawem tego było wiele niepewnych, zdesperowanych i samosabotujących zachowań. Byłem zbyt młody, zbyt łatwo dałem się ponieść. Nie miałam wiele do pokazania i nie znałam swojego miejsca w świecie.
Każda nowa osoba była sędzią mojej wartości, a każde nowe spotkanie jedynym wyznacznikiem mojej wartości. Kiedy ktoś ode mnie odchodził, od razu myślałam, że nie jestem wystarczająco dobra, nie zasługuję na miłość i szczęście.
Na szczęście, mimo że byłam niepewna siebie, miałam niesamowitą samoświadomość. Z czasem, gdy dowiadywałam się coraz więcej o sobie, stałam się bardziej pewna siebie i zrozumiałam, co jest dla mnie ważne.
Miałam też szczęście, że gdy się starzałam i nauczyłam się lepiej przekazywać swoje wartości, jakość ludzi, z którymi się wiązałam, poprawiła się. Dali mi potwierdzenie i wsparcie, którego czasami nie mogłam dać sobie sama.
I wtedy doświadczyłam głębokiego związku podobnego do bratniej duszy – dokładnie takiego, jaki sobie wyobrażałam – dokładnie tam, gdzie byłam, bez konieczności zmieniania czegokolwiek w sobie.
Jak cud, uwolniło mnie to od irracjonalnego skupienia na romantycznych związkach. Zostałem uzdrowiony. Zostałem uwolniony od jednej wielkiej fiksacji, która zawsze trzymała mnie z tyłu, i naturalnie przestałem tak obsesyjnie, desperacko wieszać się na świecie.
Teraz kontroluję swoje działania. Znam podstawy, które muszę znać. Jestem pewna, że jestem cała i zdrowa. Nie brakuje mi niczego. Dodaję tylko więcej do siebie poprzez nowe doświadczenia.
W rezultacie nigdy nie byłem bardziej zadowolony i szczęśliwy. Ale jednocześnie – i za to właśnie płacę cenę – nigdy nie byłem bardziej zagubiony i przygnębiony. Nie czuję już żadnego silnego wewnętrznego pociągu do czegokolwiek. Nie wiem intuicyjnie, co dalej.
Moje główne problemy wewnętrzne zostały naprawione. Jestem ogólnie zadowolona z siebie jako kobiety-człowieka. Nie jestem chora ani zadłużona. Jestem niereligijna, samotna, bezdzietna i żyję w obcym kraju bez rodzin – krótko mówiąc, nie mam żadnych więzów i plątaniny. Mój umysł jest szeroko otwarty, nie mam ustalonego pomysłu na to, jak powinno wyglądać moje następne 10 czy 20 lat.
To wszystko może brzmieć jak dobre rzeczy, ale widzisz, ta lekkość i prostota bycia może być nie do zniesienia. Budzę się i nie mam żadnego prawdziwego celu do naśladowania, żadnego powodu do walki, żadnej misji do wykonania. To obnaża całą moją egzystencję.
Ciągle jestem pomiędzy tymi dwoma stanami nastroju: „Nigdy nie było mi lepiej” i „Chcę po prostu zniknąć.”
Jestem zmuszona stawić czoła każdej sekundzie mojego codziennego życia, ciągle zadawać sobie pytanie, dlaczego robię to, co robię i często kończę czując się pokonana i pusta, ponieważ nie mam dobrej odpowiedzi – tylko zmęczone łzy i myśli samobójcze.
Ciężko mi również utrzymać motywację przez dłuższy czas, ponieważ nie widzę prawdziwego znaczenia dla żadnego z moich działań.
Rozglądam się dookoła i nie rozumiem, co robią inni ludzie wokół mnie. Wielu z nich nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że większość z tego, co robią na co dzień, to jedynie odwracanie uwagi, aby nie musieli zaglądać w głąb siebie i znajdować prawdy, które mogą wstrząsnąć gruntem wszystkiego, w co wierzyli.
To przerażające. To strefa, do której nikt tak naprawdę nie chce się dostać.
Jednakże, jako optymistyczna i pełna nadziei osoba, którą zawsze byłam, myślę sobie: a co, jeśli o to właśnie chodzi? No cóż, tak. To jest ostateczny triumf. Spójrz na to w ten sposób – nie mam znaleźć celu, ale muszę wyznaczyć cel dla siebie.
To mój wybór.
Jestem wolna, aby dokonać tego wyboru z miłością, a NIE z powodu obowiązków, jak większość ludzi. Nie mam też żyć tym życiem jak jedną wielką rozgrywką i nadawać mu sens na raz, ale zamiast tego, brać je chwila po chwili.
Nikt nie mówi, że to łatwe, ale z bardzo jasnej strony, dostaję do zaprojektowania życie, które chcę żyć. Dostaję się do podejmowania każdej małej decyzji, gdzie chcę iść stąd.
To niesamowite.
Nie każdy ma ten przywilej. Nie każdy jest tak wolny, szczególnie w swoim myśleniu. Dlatego muszę przyjąć to wyzwolenie i moc z najwyższą wdzięcznością i podekscytowaniem, zamiast marudzić na ten temat, wiedząc dobrze, że nie ma wyjścia. Muszę iść dalej i sprawić, by ta podróż była tak przyjemna, jak to tylko możliwe.
Jeśli jesteś taki jak ja – nieco nihilistyczny, jeśli dużo znasz siebie, dużo myślisz, dużo pytasz i dopadł cię jakiś kryzys egzystencjalny, zrób tak: zaakceptuj, że nie ma odpowiedzi i żyj z tym. Następnie wyznacz sobie mikro-cele.
W ten sposób, każdego dnia, każdego tygodnia, każdego miesiąca, masz coś, na co możesz się cieszyć i zyskujesz satysfakcję z osiągnięć, bez względu na to, jak duże lub małe, i zanim się zorientujesz, wyrównasz poziom.
Kto wie, do tego czasu, coś się otworzy. Będziesz w stanie połączyć kropki przeszłych wydarzeń i wyznaczyć cel, z którym czujesz się prawdziwy, i znaleźć ludzi, którzy sprawią, że twoja pozornie bezsensowna podróż będzie miała znaczenie. Tak więc, żyj dniem dzisiejszym. Myśl pozytywnie. Nie poddawaj się jeszcze. Zróbmy to razem.