Zdumiewający geniusz Briana Wilsona

Spotykam Briana Wilsona w małej, pozbawionej okien sali konferencyjnej hotelu Mayfair, gdzie promuje swoją najnowszą serię brytyjskich koncertów w towarzystwie dyrektora muzycznego, Jeffreya Fosketta. Były lider Beach Boys siedzi wyprostowany, postawny, 69-letni mężczyzna z siwymi włosami ułożonymi w coś w rodzaju quiffu. Jak zauważają wszyscy, którzy go poznają, w jego oczach jest coś niewymownie smutnego, nawet gdy się śmieje, co czyni w grubym, beztroskim krzyku. Przebiera w pytaniach jak na przesłuchaniu – tak, nie, nie wiem, nie rozumiem pytania – ale upiera się, że lubi być przesłuchiwany. Rzeczywiście, jego upór, że lubi być przesłuchiwany, jest jedną z jego bardziej dosadnych odpowiedzi: „Tak, to jest dla mnie jak terapia. To jak robienie płyty, prawda? Ja jestem artystą, ty jesteś producentem, robimy tu świetną płytę!”

Ale czy jakikolwiek ankieter nie wyszedł z obecności Briana Wilsona choć trochę zdezorientowany lub zmieszany? Być może na początku lat 60-tych, kiedy muzyka zdawała się tryskać z niego nieprzerwanym potokiem, piosenki tak olśniewające w swej doskonałości, że Beach Boys zapisali się w wyobraźni publicznej jako żywe ucieleśnienie idealnej kalifornijskiej młodzieży, o której śpiewali, mimo wielu fizycznych dowodów na to, że było inaczej – niemal niepotrzebnie przystojny Dennis Wilson był schowany za perkusją, co sprawiało, że publiczność patrzyła na jego dwóch pyzatych braci Carla i Briana, łysiejącego kuzyna Mike’a Love’a i pomniejszonego gitarzystę Ala Jardine’a.

W końcu jednak Brian Wilson przeszedł załamanie nerwowe spowodowane niesamowitą ilością pracy – w latach 1963-1965 napisał i wyprodukował dziewięć albumów Beach Boys i 16 singli – i zaczął dawkować sobie i tak już kruchą psychikę LSD w pogoni za coraz większymi osiągnięciami artystycznymi. Ta ostatnia decyzja, jak sam zauważa, miała zdecydowanie mieszane skutki. „Na początku moja kreatywność wzrosła bardziej, niż mogłem w to uwierzyć” – mówi: nagrał Good Vibrations, singiel wybitny nawet jak na jego standardy, a wraz z Van Dyke Parks rozpoczął pracę nad Smile, albumem, który miał być jego arcydziełem. Następuje pauza. „Z drugiej strony”, marszczy czoło, „to rozpieprzyło mi mózg”

Prawdę mówiąc, gdybyś słuchał uważnie, mógłbyś się zorientować, że coś jest nie tak z Brianem Wilsonem na długo przed wydarzeniami z 1967 roku. Za wszystkimi przechwałkami i brawurą największych przebojów Beach Boysów – „We always take my car coz it’s never been beat, and we’ve never missed yet with the girls we meet” – dziwny, raczej rozpaczliwy smutek sączył się na stronach B i albumach: In My Room, Please Let Me Wonder, In The Back Of My Mind. Można go było usłyszeć w instrumentalnym wstępie Wilsona do California Girls, jego wspaniałej, jesiennej tęsknocie, która kłóci się z rozkoszną lubieżnością piosenki; i wydawało się, że ogarnął on zespół całkowicie na Pet Sounds z 1966 roku, niemożliwie wystawnym albumie, na którym nawet najbardziej radosne piosenki były przesiąknięte tęsknotą, stratą i zagubieniem.

Po wydaniu płyty, jak mówi dziś Wilson, zadzwonił do niego John Lennon i powiedział, że to najwspanialszy album, jaki kiedykolwiek powstał – opinia ta powtarzała się wielokrotnie w kolejnych latach. Reszta Beach Boysów nie była taka chętna. „Chcieli muzyki surfingowej, muzyki surfingowej, muzyki surfingowej” – szczeka Wilson, uderzając w stół dla podkreślenia. Następuje kolejna pauza. „Smutek pochodził ode mnie. Came from my heart.”

On szczeka również i to: w rzeczywistości szczeka wszystko, mówiąc z boku ust, spuścizna po głuchocie w prawym uchu, która rzekomo była wynikiem niezliczonych bić w dzieciństwie przez jego przerażającego ojca, Murry’ego, który, jak twierdzi, „brutalnie traktował i terroryzował” swoje dzieci. Nie trzeba zagłębiać się zbytnio w historię rodziny Wilsonów, aby dowiedzieć się, gdzie ten smutek mógł mieć swoje korzenie. Ale kiedy sugeruję, że te tęskne błagania o miłość lub samotność mogą mieć coś wspólnego z jego ojcem, nieudanym autorem tekstów piosenek, którego wulkaniczny temperament mogła ukoić tylko muzyka, Wilson patrzy zupełnie obojętnie. „Nie rozumiem tego pytania.”

Ale niezależnie od tego, w jakim stanie psychicznym był wcześniej, LSD dokonało niewyobrażalnego spustoszenia w 25-letnim Brianie Wilsonie. Porzucił niedokończony Smile, ku uldze przynajmniej niektórych z jego kolegów z Beach Boys, zwłaszcza Mike’a Love’a, który był otwarcie, wokalnie przerażony muzyką, którą tworzył i dziwnymi, impresjonistycznymi tekstami Van Dyke Parksa. Wilson zaczął słyszeć głosy „mówiące obraźliwe rzeczy”, które mówiły mu, że jest skończony i wkrótce umrze, a stan ten trwa do dziś. „Każdego dnia”, przytakuje. „Codzienna walka”. Głosom towarzyszyły czarne depresje i wybuchy paraliżującego, irracjonalnego strachu. Piętnaście lat po ich wystąpieniu zdiagnozowano u niego chorobę schizoafektywną dwubiegunową: w międzyczasie Wilson próbował sam je uciszyć za pomocą kokainy i heroiny. Piętnaście lat wydaje się długim okresem oczekiwania na pomoc w tak strasznych problemach – mówię. Ponownie marszczy brwi: „Wcześniej nie potrzebowałem pomocy”

Nie jest tak, jak sugerowały współczesne doniesienia. Spotkanie z Wilsonem w 2011 roku może być ciężką pracą, ale według wszystkich relacji to nic w porównaniu z poznaniem go w połowie lat 70. To właśnie wtedy Beach Boys, zdesperowani w poszukiwaniu przeboju, ogłosili, że ich błędny umysł został cudownie uzdrowiony i wysłali go na spotkanie z prasą, aby to udowodnić. Powstałe w ten sposób sylwetki były w równym stopniu przejmujące i przerażające, przedstawiały chwiejnego, wyraźnie przerażonego człowieka, który mówił, że „czuje się jak więzień”: czasami wywiady kończyły się nagle tym, że Wilson prosił dziennikarza o narkotyki. Równocześnie mogę być wdzięczny, że nie spotkałem go w latach 80-tych, kiedy znów się pojawił, wyglądając jak gwiazdor filmowy, którego nigdy nie miał u szczytu sławy, ale ze złowrogą postacią Eugene’a Landy’ego, terapeuty, który najwyraźniej przywrócił Wilsona do zdrowia kosztem 35 000 dolarów miesięcznie,który ogłosił się jego menedżerem, współautorem scenariusza, producentem, partnerem finansowym i beneficjentem wszystkich działań zawodowych Wilsona, i do którego Wilson miał niepokojący zwyczaj odnoszenia się jako do swojego „pana” („A dobry pies zawsze czeka na swojego pana!”

W końcu Landy stracił licencję psychologa i został objęty sądowym nakazem wydalenia i zakazem zbliżania się (zmarł w 2006 roku). I tak rozpoczęło się nieoczekiwane artystyczne lato Wilsona, w dużej mierze pod przewodnictwem jego drugiej żony, Melindy Ledbetter, byłej sprzedawczyni samochodów, którą poślubił w 1995 roku i z którą adoptował pięcioro dzieci. „Jego życie zmieniło się na lepsze – mówi Van Dyke Parks – kiedy znalazł sobie towarzyszkę życia, kiedy poznał tę dziewczynę, swoją żonę. Cóż, na dobre i na złe, ale na pewno na bogatsze, a nie na biedniejsze, miał wspaniałe życie.”

Jego kariera solowa nabrała rozpędu w 2002 roku, kiedy to wykonał Pet Sounds Beach Boysów w całości na żywo w londyńskim Royal Festival Hall, wydarzenie, które zostało przyjęte z niedowierzaniem przez krytyków i fanów, i które zrodziło swego rodzaju miniprzemysł: obecnie nie można ruszyć się z miejsca za artystów wykonujących „klasyczne” albumy w całości. Od tamtej pory ukończył „Smile” i wydał cztery kolejne solowe albumy różnej jakości. Jak mówi, codziennie gra muzykę i stara się pisać coś co miesiąc, ale piosenki nie przychodzą już tak łatwo jak kiedyś, a kilka lat temu przestały przychodzić całkowicie. „Nie wiem dlaczego,” mówi, ale to coś, co nie zdarzyło się nawet w jego najniższym stadium: pośród ponurej atmosfery wczesnych lat 70-tych, jakoś sporadycznie tworzył niesamowite piosenki: Til I Die, This Whole World, Sail On Sailor…

Zawsze jest jednak trasa koncertowa. Harmonogram tras koncertowych Wilsona jest dość niezwykły jak na 69-latka, a co dopiero takiego, u którego zdiagnozowano chorobę schizoafektywną dwubiegunową. Jak sam mówi, to nic w porównaniu z jego pracą we wczesnych latach 60-tych, co biorąc pod uwagę, jak to się skończyło, jest prawdopodobnie równie dobre.

Ale pośród uznania krytyków i zachwyconej publiczności pojawiają się głosy sprzeciwu, które zwracają uwagę na okazjonalnie niewygodną obecność Wilsona na scenie – cierpi on na tremę, jak sam twierdzi, a stan ten potęguje fakt, że głosy, które słyszy, stają się głośniejsze, gdy jest na scenie. Nie po raz pierwszy w jego karierze pojawiły się głosy krytyki, że Wilson jest wykorzystywany. Jeff Foskett odpiera ten zarzut: „Myślę, że w latach 60. wiele wytwórni płytowych wykorzystywało wszystkich. Ale jak można się po tym pozbierać? Robisz dokładnie to, co Brian: idziesz dalej. Moim zdaniem najlepszą częścią Briana jest to, że nigdy nie zależało mu na posiadaniu Rolls-Royce’a, wielkiej rezydencji czy posiadłości przy plaży, zależało mu tylko na tym, jak świetną piosenkę potrafi napisać.”

Problem, jak twierdzi, jest mniejszy z Brianem Wilsonem niż z innymi ludźmi: „Kiedy Brian Wilson jest w pokoju, ludzie nie wiedzą, jak do niego podejść.”

Foskett uważa, że ostatnie dni jego kariery miały charakter terapeutyczny. „Było oczywiste, że miał jakieś wspomnienia, i niekoniecznie były to najlepsze wspomnienia, kiedy zaczęliśmy próby Smile. Myślę, że naprawdę mu się spodobało, kiedy w końcu usłyszał to na żywo. Myślę, że to absolutnie wyegzorcyzmowało te problemy. To było terapeutyczne, nawet dla mnie, że mogłem na to patrzeć.”

Ich związek rozpoczął się w połowie lat 70-tych, kiedy Foskett po prostu pojawił się niezapowiedzianie w domu Wilsona w Bel Air, zdesperowany, by spotkać swojego bohatera, nie zrażony kłamliwymi historiami, które go otaczały. W każdym razie, jak twierdzi, nie zastał tam przykutego do łóżka, niemytego, nieodwracalnie zniszczonego tragicznego bohatera z popularnego mitu. „Zapukałem do drzwi, Brian odpowiedział i powiedział: 'Wejdź'. Rozłączyliśmy się, graliśmy przez godzinę, zjedliśmy lunch, a potem powiedział, że miło było cię poznać, zostańmy w kontakcie. I tak też zrobiłem. Myślę, że Bóg naprawdę chciał, żeby to się stało”. Ostatecznie Foskett wylądował w zespole koncertowym Beach Boys z lat 80-tych: „Myślę, że to były jedne z bardziej pogodnych czasów dla zespołu”, mówi, co wydaje się dziwnym sposobem opisania dekady, w której powszechnie uważa się, że saga Ulubionego Zespołu Ameryki w końcu przechyliła się w sferę opery mydlanej: pomijając sprawy z Brianem i dr Landy, Dennis utonął kilka miesięcy po tym, jak został ojcem dziecka z kobietą, która rzekomo była nieślubną córką wokalisty Mike’a Love’a. Love dołożył swoją cegiełkę do tego trwającego dziwactwa przyjmując indukcję zespołu do Rock And Roll Hall Of Fame z rozwlekłą mową, w której atakował Paula McCartneya, Dianę Ross, Bruce’a Springsteena, Billy’ego Joela i nazwał Micka Jaggera „kurczakiem”.

„Cóż, Dennis niestety umarł. Ale czy było to pozytywne doświadczenie? Absolutnie. Brian był tam z przerwami, nie był w świetnej formie na początku, ale pod koniec wyglądał świetnie, był zdrowy fizycznie. Było fajnie mieć go w pobliżu.”

W uczciwości, było to prawdopodobnie mniej burzliwe niż lata 90-te, które Beach Boys spędzili głównie pozywając się nawzajem o tantiemy za pisanie piosenek, prawa do nazwy Beach Boys i zawartość „autobiografii” Briana z czasów Landy, Wouldn’t It Be Nice, której jak się później okazało Wilson nigdy nie przeczytał, nie mówiąc już o napisaniu. Większość sporów sądowych zdawała się pochodzić od Mike’a Love’a: kiedy jego najnowsze roszczenie prawne – że promocja przez Wilsona ukończonego albumu Smile „bezwstydnie przywłaszczyła sobie piosenki Mike’a Love’a, jego podobiznę i znak towarowy Beach Boys, jak również sam album Smile” – Rolling Stone radośnie doniósł o tym z nagłówkiem: „Brian Wilson w końcu pokonuje jeden z wątpliwych pozwów Mike’a Love’a”. Pod koniec dekady Brian Wilson opuścił zespół, podobnie jak wokalista Al Jardine, Carl zmarł na raka, pozostawiając Mike’a Love’a jako jedynego oryginalnego członka zespołu, obok Bruce’a Johnsona, powołanego do życia w miejsce Wilsona po jego załamaniu w połowie lat 60-tych. Wydaje się, że ostatnio nastąpiła odwilż w relacjach. „Nie rozmawiałem z Brucem Johnsonem od lat, nie wiem nawet jak teraz wygląda, ale rozmawiam z Mike’m Love przez telefon” – mówi Wilson. „Jest przyjaźnie, chociaż…” Szuka właściwych słów. „Nikt nie chce zbyt długo wkładać nogi w ogień.”

Wciąż wydaje się, że Love nieoczekiwanie przezwyciężył swoją wrogość do Smile, oświadczając, że nadchodzący box set oryginalnych sesji Beach Boys do tego albumu zawiera „kuzyna Briana w jego twórczym szczycie… Nie znam niczego, co by się do tego zbliżyło w muzyce popularnej.” Kiedy czytam Wilsonowi ten cytat, patrzy pustym wzrokiem. Czy nie wydaje mu się to dziwne? „Nie. Dlaczego?” Van Dyke Parks jest nieco bardziej wylewny, a przynajmniej jest, kiedy w końcu przestaje się śmiać. „Jestem po prostu niewiarygodny. Nie mogę uwierzyć, że on jest entuzjastą. Nie potępiałbym go, gdyby dojście do tego wniosku zajęło mu trochę czasu. Powiem tylko, że w Teksasie mają takie wyrażenie, które idzie w parze z taką opóźnioną reakcją, a mianowicie: on jest trochę powolny w strzelaniu. Cały kapelusz i żaden kowboj” – mówi, po czym znów wpada w śmiech.

Nieśmiało mówi się o ponownym spotkaniu Beach Boys w przyszłym roku. Do tego czasu Wilson nadal koncertuje i wydaje kolejny solowy album, tym razem z piosenkami Disneya. Kiedy Wilson nie pracuje, jak sam mówi, spaceruje półtora kilometra dziennie i słucha lokalnej stacji radiowej oldies. Spotyka się z psychiatrą: „On jest jak przyjaciel. Pyta mnie: „Jak tam rodzina?”. Jest jak facet, któremu płacę, żeby był moim przyjacielem”. Jego młoda rodzina go wyczerpuje. Co go uszczęśliwia? Muzyka.”

Po spotkaniu z nim nie czuję, żebym był bliżej zrozumienia, jak cokolwiek w świecie Briana Wilsona działa lub działało – ani zdumiewająca, nieskazitelna eksplozja kreatywności z lat 60-tych, ani jego współczesny renesans – ale nie przychodzi mi do głowy nic innego, o co mógłbym zapytać, a przynajmniej nie przychodzi mi do głowy nic, co nie wywoła odpowiedzi „tak” lub „nie”. W czasach, gdy gwiazdy rocka muszą mówić światu o wszystkim, Wilson pójdzie do grobu z nietkniętym poczuciem tajemnicy. „Dziękuję za wspaniały wywiad”, szczeka, podpisuje mój egzemplarz Pet Sounds i kieruje się do drzwi.

– Brian Wilson wyrusza w trasę koncertową po Wielkiej Brytanii od 10 września. Więcej informacji na stronie livenation.co.uk.

{#ticker}}

{{topLeft}}

{{bottomLeft}}

{{topRight}}

{{bottomRight}}

{{#goalExceededMarkerPercentage}}

{{/goalExceededMarkerPercentage}}

{/ticker}}

{{heading}}

{{#paragraphs}}

{{.}}

{{/paragraphs}}{{highlightedText}}

{#cta}}{{text}}{{/cta}}}
Przypomnij mi w maju
Akceptowane metody płatności: Visa, Mastercard, American Express i PayPal
Będziemy się z Państwem kontaktować, aby przypomnieć o wpłacie. Proszę wypatrywać wiadomości w skrzynce odbiorczej w maju 2021 r. Jeśli masz jakiekolwiek pytania dotyczące wnoszenia wkładu, skontaktuj się z nami.

Tematy

  • Brian Wilson
  • wywiady
  • Share on Facebook
  • Share on Twitter
  • Share via Email
  • Share on LinkedIn
  • Share on Pinterest
  • Share on WhatsApp
  • Share on Messenger

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *